Wiedeń 9.6.2021
Cały blog jako eBook w formacie pdf.
Wczoraj 8. czerwca ukazał się w niemieckojęzycznym Epoche Times artykuł o berlińskim sklepie z kwiatami, który podczas plandemii ani jeden dzień nie był zamknięty. Coś w rodzaju Otwieramy się po niemiecku. Jeśli klient tej kwiaciarni pojawił się bez ukrytej twarzy, otrzymywał od sprzedawcy w prezencie dodatkowego kwiatka i uśmiech.
Jak to było możliwe? Przecież w Niemczech wprowadzono największy zamordyzm wirusowy w całej Europie? To prawda. Pojawiali się urzędnicy z niemieckiego Sanepidu. Właściciel sklepu rozmawiał z nimi. Urzędnik jest zmotywowany do zamknięcia sklepu, ale odmawia wzięcia za to odpowiedzialności. W międzyczasie moja standardowa wiadomość do urzędników brzmi: potrzebuję osobistego powiadomienia od ciebie, aby moje ubezpieczenie pokryło straty, lub, jeśli postąpiłeś niewłaściwie, abyś ty zapłacił. Wszyscy się tego boją. Dwukrotnie podali go do sądu i dwukrotnie niemiecki sąd odmówił zajmowania się tą sprawą.
Klienci chętnie do nich przychodzili, także policjanci.
Filozofia właściciela kwiaciarni była prosta: Kiedy już zrozumiesz, jak działają media i nie dasz się w nie wciągnąć, wystarczy normalny, zdrowy rozsądek. Mówi mi, że musimy żyć tak, jak żyliśmy wcześniej. Że rodziny muszą trzymać się razem w kryzysie, a nie rozdzierać. Że najważniejszą rzeczą dla osób starszych jest kontakt ze swoimi dziećmi i wnukami. Moim zdaniem to tutaj czerpie się największa energia życiowa.
Pomimo trudności zaopatrzeniowych, określenie doskonale znane tym, którzy żyli w PRL-u, właściciel sklepu z kwiatami uratował swoją kwiaciarnię, w którą włożył tyle pracy i oszczędności. Inni tak bardzo boją się tego wirusa, że akceptują go bez narzekania, że ich własne środki do życia, z których część zbudowano przez dziesięciolecia, zostaną zniszczone.
Autor artykułu Marek Wójcik